Tych którzy jeszcze nie byli zapraszam na mojego nowego bloga z miniaturkami : www.dramione-f.blogspot.com
Przepraszam, że tak długo zajęło mi napisanie tego rozdziału. Po waszych blogach widzę, że nie tylko ja mam problemy z czasem, więc liczę na wasze zrozumienie.
Przepraszam, że tak długo zajęło mi napisanie tego rozdziału. Po waszych blogach widzę, że nie tylko ja mam problemy z czasem, więc liczę na wasze zrozumienie.
A nawet jeżeli nie chodzi o czas lub jego brak, to jesień najwyraźniej mi nie służy, jeżeli mówimy o pisaniu. Naprawdę ciężko jest mi skleić kilka sensownych zdań, dlatego nie jestem pewna, czy ten rozdział wyszedł tak jak powinien. Zdecydowanie łatwiej jest mi teraz pisać krótkie, niezobowiązujące historie.
Nie przedłużając już więcej... Miłej lektury ;-)
-Nareszcie
sami – westchnął, rzucając się na kanapę tuż obok swojej
żony.
-Daj
spokój, przecież to miłe, że sąsiedzi zechcieli nas przywitać.
Przynajmniej mamy już od kogo pożyczać cukier – powiedziała i
pocałowała go czule.
-Podejrzewam,
że nic by się nie stało, gdyby przywitali się z nami jutro –
mruknął z udawanym niezadowoleniem. -Chyba że to taki sąsiedzki
obowiązek, zawracać ludziom głowę, zanim w ogóle zabiorą się
za rozpakowywanie.
-Zdajesz
sobie sprawę z tego, że jedyne rzeczy, które musisz rozpakować,
to zakupy z tej torby? - zaśmiała się, wskazując na dużą
papierową torbę stojącą na stole.
-Później
– szepnął tuż przy jej uchu.
Nie
wiedziała dlaczego, ale ten dźwięk przyprawił ją o gęsią
skórkę. Czuła, jak Draco składa na jej szyi pocałunki jeden po
drugim. Zaczęła delikatnie gładzić jego policzek, rozkoszując
się ciepłem jego oddechu, który najpierw otulał jej szyję, a
później dekolt. Jej dłoń powędrowała wyżej, niemalże ginąc w
gęstwinie jasnych włosów. Delikatne muśnięcia jego ust stopniowo
przeradzały się w namiętne pocałunki, które sugerowały jej to,
o czym myślała w czasie ich podróży do Montrealu. Jej mąż
czekał już wystarczająco długo i nie było mowy o tym, by
wstrzymać go choćby jeden dzień dłużej.
Nie
było siły, która zatrzymałaby ją w szpitalu.
Gdy
tylko Jeff zgodził się wypisać jej pozytywną opinię, była
gotowa do opuszczenia sali. Leżała więc w łóżku
zniecierpliwiona, oczekując na jakieś informacje o decyzji
ordynatora. Miała nadzieję, że wszystko pójdzie pomyślnie i
zezwolą jej opuścić szpital jeszcze tego samego dnia.
W
końcu dostrzegła w szybie siwą czuprynę sędziwego lekarza,
człapiącego powoli w kierunku drzwi jej sali.
-Witam,
pani Studfield – rzekł oficjalnym tonem, mrużąc lekko oczy. -Jak
się pani czuje?
-Och,
naprawdę świetnie, choć muszę przyznać, że od tego ciągłego
leżenia zaczynają mnie boleć kości – odparła z uśmiechem i
nadzieją w głosie.
-Cóż...
Doktor Egner poinformował mnie, że chciałaby pani opuścić nasz
szpital.
-Owszem.
Rozumie pan chyba, że ciężko jest leżeć całymi dniami bez
jakiegokolwiek zajęcia.
Mężczyzna
pokiwał potakująco głową, przyglądając się karcie swojej
pacjentki.
Wyniki
ostatnich badań były niepokojące, musieli zacząć działać,
jeżeli chcieli ją uratować.
-Mam
nadzieję, że pani również zrozumie mnie, kiedy powiem, że
powinniśmy rozpocząć leczenie nowotworu – rzekł ponuro, tym
razem patrząc prosto w jej oczy.
-Chemioterapia?
- spytała rzeczowym tonem, nie odwracając wzroku od lekarza, który
skinął głową w odpowiedzi. -A jakie są szanse, że się uda?
-Im
szybciej zaczniemy, tym większe będą szanse – rzekł z nadzieja,
że to ją przekona. Natalie jednak była nieugięta.
-Jakie
są szanse? - upierała się.
-Przy
pani obecnym stanie... - zawahał się na moment, obserwując jej
twarz. -Jeden do trzydziestu.
-Chcę
wrócić do domu – odparła i po raz pierwszy od rozpoczęcia
wizyty odwróciła wzrok od lekarza. Patrzyła za okno, obserwując
nieskazitelnie czyste niebo.
-W
takim razie wypełnię potrzebne dokumenty, jednak proszę się
jeszcze zastanowić – powiedział i wyszedł, cicho zamykając za
sobą drzwi.
-Natalie,
mówiłem ci przecież, że to jedyna szansa... - wypalił Jeff od
samego progu. -Dlaczego nie chcesz podjąć leczenia?
-Jeff,
a jaki to ma sens, do cholery? Będę tak słaba, że nie wstanę z
łóżka, wypadną mi wszystkie włosy i będę wyglądać jak potwór
z najgorszych koszmarów. Nie tak chcę skończyć swoje życie...
-A
skąd od razu to przekonanie, że się nie uda? - wybuchnął, nie
mogąc uwierzyć w jej pesymizm.
Zamilkła,
bo co miała mu powiedzieć? Że mugolska medycyna jest niczym w
porównaniu do magicznych metod leczenia? Wiedziała już, że musi
wrócić do Londynu, jeżeli chce wyzdrowieć, ale w jej głowie
pojawiło się dziwaczne pytanie. Czy aby na pewno tego chce? Czy
chce zostać wyleczona? Z każdym dniem spędzonym w szpitalu wątpiła
w to coraz bardziej.
Oglądała
świat zza szpitalnej szyby i wszystko wydawało się mieć o wiele
mniej kolorów, niż przedtem. Być może to jednolita, nieskazitelna
biel pokrywająca wszystko dookoła sprawiła, że niebo i obłoki
zdawały się zlewać w jedną, niewyraźną masę, a może po prostu
ona nie potrafiła już dostrzec tego piękna, jakie tkwiło w
sklepieniu niebieskim i owieczkach po nim spacerujących.
Mimo
wszystko wolała jednak spędzać czas pod gołym niebem, niż w
sali, która powoli zaczynała kojarzyć jej się z kostnicą.
-Jak
myślisz, czy po drugiej stronie niebo jest bardziej niebieskie? -
wypaliła, przerywając zalegającą ciszę.
Widziała
jak Jeff podrywa się z miejsca, kompletnie wyrwany z zamyślenia.
-Słucham?
-Nie,
nic, tak tylko sobie rozmyślam – uśmiechnęła się do niego.
-Czy mogę już wstać i wyjść z tego cholernego szpitala? -
spytała, wbijając wzrok w torbę podróżną, w której znajdowały
się wszystkie rzeczy, o które poprosiła prawie dwa tygodnie temu.
-T-tak
– odpowiedział nieco skołowany lekarz, przecierając oczy.
-Ordynator przekazał mi już wszystkie dokumenty – mówiąc to
pomachał jej przed nosem białą teczką.
-Dobrze,
więc chodźmy – powiedziała ożywiona, odkrywając kołdrę.
Minęła
długa chwila, zanim Jeff pojął, że Natalie leżała w łóżku w
pełnym stroju, czekając jedynie na znak, że może opuścić salę
404. Zamrugał kilka razy, a potem uśmiechnął się szeroko, kręcąc
głową z niedowierzaniem.
-Jesteś
niemożliwa – rzekł, gdy ta ruszyła żwawym krokiem w kierunku
swoich rzeczy. -Ja to wezmę – dodał, zabierając jej torbę
sprzed nosa.
Kobieta
przez chwilę patrzyła na niego ze szczerym zdziwieniem, ale później
oprzytomniała.
-Przestań,
tam nie ma nic ciężkiego – oznajmiła, chwytając za rączkę
torby.
W
ten sposób ich dłonie zetknęły się ze sobą na chwilę i choć
Natalie
poczuła
przyjemne ciepło wewnątrz siebie, nie dała tego po sobie poznać.
-Nie
myśl sobie, że pozwolę ci to nieść – oświadczył Jeff patrząc
jej prosto w oczy. -Ordynator by mnie zamordował.
-Daj
spokój – zaśmiała się.
-No
cóż, skoro taki jest twój plan na pozbycie psychologa... - zaczął,
ale dalsze jego słowa zagłuszył głośny śmiech kobiety.
-Dobrze
już, dobrze – powiedziała, dając za wygraną i niechętnie
oddalając swoją dłoń.
„Naprawdę
nie rozumiem faceta, który ją zostawił” - pomyślał Jeff,
otwierając drzwi przed Natalie.
Zeszli
na parking, gdzie stał zaparkowany srebrny ford mustang Jeffa.
Mężczyzna
wrzucił torbę do bagażnika, po czym otworzył drzwi od strony
pasażera, szarmancko zapraszając swoją pacjentkę do środka.
Kobieta
była nieco zdezorientowana, ale posłusznie wsiadła. Dopiero gdy
Jeff zajął miejsce za kierownicą, udało jej się wydusić kilka
słów.
-Myślałam,
że zamówiłeś mi taksówkę – wyznała lekko zażenowana całą
sytuacją.
-Daj
spokój, na dziś skończyłem już pracę, więc mogę cię podwieźć
– powiedział, uprzednio machnąwszy ręką w geście „och,
codziennie odwożę swoich pacjentów do ich mieszkań”.
-Dowiedzieliście
się czegoś? - spytał, gdy do jego biura weszło trzech postawnych
mężczyzn.
-Oczywiście
– oznajmił Laus Mourir z typowym dla niego, szerokim uśmiechem.
W
gabinecie Szefa Biura Aurorów zaległa cisza. Chudy, wysoki mulat
opierał się o biurko, przyglądając się swoim gościom z
zaciśniętymi zębami.
Jeżeli
kiedyś otrzymałby możliwość unicestwienia jednej jednostki
żyjącej na ziemi, z pewnością wskazałby Mourira.
-A
czy ja również mógłbym się tego dowiedzieć? - wycedził przez
zęby, pochylając głowę i patrząc na nich spode
łba.
-Otóż,
szefie,
Hermiona Granger, znana nam również jako Natalie Studfield,
opuściła szpital świętej Katarzyny i wróciła do swojego
mieszkania w towarzystwie mugolskiego lekarza, Jeffa Egnera. Z tego
co mi wiadomo, ten właśnie lekarz zaświadczył o właściwym
postępie jej leczenia w sferze psychicznej i to dzięki niemu
Hermionę lub jak kto woli Natalie wypisano ze szpitala.
Gdy
Mourir wyrzucił z siebie wszystkie zdobyte informacje, twarz
Williama Harveya nawet nie drgnęła, głównie dlatego, że pełna
podniecenia mina Lausa krzyczała bezgłośnie „Zapytaj! No zapytaj
mnie!”.
-Mów
– warknął Harvey zupełnie wyprowadzony już z równowagi.
-Istnieją
podejrzenia, że pani Granger tudzież pani Studfield ma romans ze
swoim lekarzem.
Na
te słowa Szef Biura Aurorów nieco się rozluźnił. Cóż,
przynajmniej na tyle, że przestał mu skakać nerw tuż nad okiem.
Zaczynało być coraz ciekawiej.
-Możecie
odejść – rzucił, odwracając się do nich tyłem. -Wyślijcie
informacje do Londynu, ale nie wspominajcie o tym romansie – dodał
jeszcze, zanim Laus zamknął za sobą drzwi.
Harry
nie mógł usiedzieć na miejscu, kiedy poinformowano go o tym, że
Hermiona wróciła do domu. Biegał po całym biurze, wydając
całkowicie nieskładne rozkazy tylko po to, by zaraz zawrócić i
wycofać wszystko, co przed chwilą powiedział.
-Daj
spokój, Harry –
usłyszał za swoimi plecami głęboki głos swojego przyjaciela.
-Grunt, że Hermiona jest cała i zdrowa.
-Randalf,
coś tu nie gra, rozumiesz? Coś tu nie gra, a ja nie mogę nic
zrobić, bo ona jest za oceanem – powiedział, opadając na
krzesło. -Jeszcze nigdy nie czułem się tak bezradny – jęknął.
-Więc
może polecisz do Kanady? - zasugerował mężczyzna.
Głowa
Harry'ego natychmiast wystrzeliła w górę.
-Myślisz,
że mógłbym? - spytał głosem pozbawionym tego typowego dla siebie
zdecydowania. -A co z biurem?
-Od
tego masz zastępców – zaśmiał się Archer, który dosłownie
wychodził z siebie, obmyślając cały plan przez ostatnich kilka
dni. Wszystko było już gotowe, bilety zarezerwowane, pokój
hotelowy wynajęty, list do kanadyjskich Aurorów spisany.
Harry
w ciągu sekundy poderwał się z krzesła i zanotował coś na
kartce, po czym złożył ją w samolocik i wysłał za drzwi.
-Ale...
na pewno dasz sobie radę, Randy? - spytał jeszcze z nutą
wątpliwości w głosie, choć widać było, że nawet odpowiedź
przecząca nie byłaby w stanie powstrzymać go od wyjazdu.
Randalf
przytaknął skinięciem głowy, po czym poprowadził swojego
przyjaciela w kierunku boksu sekretarki.
-Zabierz
ze sobą Ginny, myślę, że ona potrzebuje tego tak samo jak ty –
szepnął mu do ucha i skierował przyjaciela ku wyjściu z biura.
-Będę wysyłał ci raporty dwa razy dziennie przy pomocy tego no..
-Maila
– dokończył za niego Harry. - W porządku, trzymam cię za słowo
-rzekł z powagą.
-Dobra,
podpisz tutaj – rzucił Archer lekkim tonem, gdy przystanęli przy
biurku sekretarki. Całkowicie zdezorientowany Harry spojrzał na
zapisaną kartkę papieru.
-List
do kanadyjskiego biura, muszą się przygotować na twój przyjazd –
wyjaśnił, zanim Potter zdążył otworzyć usta, żeby zadać
pytanie.
Naprawdę
nie do wiary, że pierwsza część planu została bezproblemowo
wprowadzona w życie. Były pewne obawy, że Potter nie zgodzi się
wyjechać za ocean, ale cóż... najwidoczniej naprawdę zależało
mu na życiu i zdrowiu panny Granger. Kto by pomyślał, że
wydarzenia ułożą się tak pomyślnie?
-Thunder!
- ryknął Archer, zakładając nogi na biurko Szefa Biura Aurorów.
W
drzwiach pojawiła się szczupła, wysoka blondynka z długimi
włosami upiętymi w perfekcyjny kok. Jej mina wcale nie wyrażała
zdziwienia, kiedy zobaczyła swojego przyjaciela za biurkiem
Harry'ego.
-Udało
się? - spytała z nieskrywanym podnieceniem w głosie.
-Za
godzinę mają samolot do Kanady. Będziemy mieli dość czasu, żeby
wszystko zorganizować -odpowiedział Randalf z cwaniackim uśmiechem
zdobiącym jego twarz.
Choć
ich dom stał pusty zaledwie dwa tygodnie, Hermiona miała wrażenie,
że nie była w nim od wieków. Wszystko wydało jej się nagle
zupełnie obce i nieprzyjazne.
Przedpokój,
w którym Draco zawsze brał ją na ręce po powrocie z pracy,
składając na jej ustach miliony czułych pocałunków.
Kuchnia,
która zawsze przypominała jej o tym, że on wróci na obiad i będą
jeść w milczeniu, wpatrując się sobie w oczy.
I
wreszcie salon razem z kanapą, na której kochali się po raz
pierwszy tuż po przeprowadzce do Kanady.
Po
powrocie ze szpitala wszystko to przypominało jej o dniu, w którym
Draco odszedł.
Już
w przedpokoju pojęła, że wydarzyło się coś złego, w kuchni
jego chłodne milczenie utwierdziło ją w tym przekonaniu, a w
salonie na piętrze dowiedziała się prawdy.
Spojrzała
niepewnie na Jeffa, mając nadzieję, że mężczyzna nie zauważył
przygnębienia, które w jednej chwili zawładnęło jej umysłem.
Nagle
uświadomiła sobie, że nie jest jeszcze gotowa, by zostać w tym
domu sam na sam ze wspomnieniami, które wciąż dręczyły jej
psychikę.
-Jeff?
- wydusiła z siebie.
Czuł,
że coś jest nie tak. Widział, jak jej oczy biegają wokoło,
omiatając spojrzeniem wszystkie przedmioty stojące w kuchni.
Widział też, że kobieta usilnie stara się nie patrzeć w kierunku
mikrofalówki, nad którą zawieszona była antyrama o szerokości
około metra. W antyramie umieszczone było zdjęcie jej i jak
mniemał mężczyzny, który ją zranił. Połowa jego twarzy ukryta
była we włosach Natalie, oczy natomiast były zmrużone w szerokim
uśmiechu i częściowo zakryte przez jasne kosmyki opadające na
jego czoło
Przeniósł
wzrok ze zdjęcia na stojącą obok niego kobietę i zaczął
porównywać. Trudno było pojąć, że potrafiła ona promienieć
szczęściem z taką siłą. Owszem, widział ją śmiejącą się
zaledwie godzinę wcześniej, ale trudno było nazwać to prawdziwym,
beztroskim śmiechem.
Nie
miał pojęcia, co powinien zrobić.
Ściągnąć
zdjęcie i ulżyć jej cierpieniom? A może spróbować odwrócić
jej uwagę czymś innym?
-Tak,
Natalie? - spytał, kładąc na jej ramieniu swoją dłoń.
-Chyba
jednak nie jestem jeszcze gotowa – oznajmiła łamiącym się
głosem.
W
jednej chwili pojął, że właśnie nadarza się idealna okazja do
tego, by zabrać Natalie do swojego mieszkania. Może to nie było
taktowne posunięcie, ale przecież nie miał zamiaru prowadzić jej
do swojej sypialni. A przynajmniej nie od razu.
-Mam
kilka pokojów gościnnych u siebie – zaczął ostrożnie. -Możesz
zamieszkać u mnie na kilka dni.
Propozycja,
którą właśnie złożył swojej pacjentce, była bezsensowna i
kompletnie nie do przyjęcia, a przynajmniej tak uważał zaraz po
tym, gdy słowa zdołały przecisnąć się przez jego gardło.
-Zgoda
– usłyszał w odpowiedzi, ale jeszcze przez długą chwilę trawił
to słowo.
-Naprawdę?
-Jeżeli
to nie będzie kłopot, byłabym ci naprawdę wdzięczna. Będę tu
przyjeżdżać codziennie i stopniowo zmieniać wystrój. Myślę,
że za kilka dni będę mogła wrócić do siebie.
Nie
wiedział co na to odpowiedzieć. Nie sądził, że Natalie się
zgodzi.
-To
co, jedziemy? - spytała, gdy Jeff milczał, stojąc z odrobinę
głupkowatym uśmiechem przyklejonym do twarzy.
-Jedziemy
– rzekł, ożywiając się nagle i chwytając jej torbę.
Wyszli
na zewnątrz. Wciąż było jasno, choć słońce wyraźnie chyliło
się ku zachodowi.
-Idealny
dzień, żeby rozpocząć nowe życie – zaśmiała się kobieta,
próbując rozładować atmosferę.
-Faktycznie,
doskonały – przytaknął Jeff, otwierając przed nią drzwi auta.
-----
Z podziękowaniami grupie Coldplay za ich wspaniałą muzykę.