czwartek, 31 lipca 2014

Rozdział XII By legenda stała się prawdą.

To już (chyba) przedostatni rozdział mojego opowiadania. 
Piszę "chyba", bo nie jestem pewna, czy uda mi się zmieścić wszystko w następnym rozdziale, ale najwyżej wyjdzie śmiertelnie długi jak i ten tutaj.
Pracowałam nad nim sporo czasu, ale i tak nie jestem zadowolona z efektu. Muszę więcej ćwiczyć.
Jak zawsze z podziękowaniami dla Villemo, wiedzcie, że bez niej nie napisałabym tego opowiadania do końca. Zginęłabym przygnieciona swoimi problemami.
Tak przy okazji, jeśli ktoś jeszcze nie zna twórczości tej dziewczyny, a poszukuje opowiadania dramione z prawdziwego zdarzenia, to polecam zajrzeć tutaj.

Tymczasem miłej lektury.
---------------------------------------

Krzyk. Przerażający krzyk, który rozpoznałby wszędzie.
Hermiona wołała o pomoc.
Musiał znaleźć się przy niej jak najszybciej, ale wokół panowała straszliwa ciemność.
Czy zdoła dostać się do sali, nim będzie za późno?
Zaczął biec, potykając się co chwilę o napotkane na drodze przeszkody, aż wreszcie dotarł do drzwi. Rozejrzał się na boki, usiłując przedrzeć się wzrokiem przez gąszcz ciemności.
To było na nic, jego oczy nie dostrzegały niczego, żadnego jasnego punktu, więc rzucił się w mrok, biegnąc na oślep.
Korytarz zdawał się nie mieć końca, był pusty i jednocześnie jakby nieskończony w swej nicości. Wreszcie jednak na samym końcu zamajaczyło blade światło. Światło, które nęciło i kusiło, przyciągało swoją jasnością, zachęcało do szybszego biegu. Draco czuł doskonale, że tam, w tej jasności, będzie mu lżej. Będzie mógł biec jeszcze szybciej, ale przede wszystkim pewniej.
Gdzieś w oddali pojawił się kolejny krzyk brutalnie rozdzierający ciszę.
Mężczyzna chciał przyspieszyć, ale poczuł, że jego nogi stają się coraz cięższe, a on sam robi się coraz bardziej zmęczony. Miał ochotę upaść na ziemię i już nigdy z niej nie wstać. W końcu uświadomił sobie, że nie da rady, nie dobiegnie na czas, a nawet jeśli zdoła… Jak ma walczyć ze swoim ojcem w stanie skrajnego wyczerpania?
Właśnie wtedy zatrzymał się, zdając sobie sprawę z czegoś jeszcze bardziej przerażającego.
Zapomniał swojej różdżki. Zostawił ją w sali, w której spał.
Co robić? Zawrócić się i szukać jej w ciemności, czy próbować biec dalej do Hermiony i spróbować ochronić ją własnym ciałem?
Stał tak chwilę w kompletnym osłupieniu, zastanawiając się, co ma zrobić, gdy usłyszał za sobą drwiący śmiech. Śmiech, który zamroził krew w jego żyłach.
-Coś się stało, Draco? - usłyszał jadowity głos Lorda Voldemorta.
Jego przedramię znowu zaczęło piec. Piekło coraz mocniej, zniewalając go i ściągając powoli na podłogę.
-Ty… - wysyczał mężczyzna, ściskając swój nadgarstek i zwijając się z bólu. -Co jej zrobiłeś? - krzyknął z rozpaczą na całe gardło, a jego słowa odbiły się głośnym echem.
W odpowiedzi do jego uszu doszedł kolejny, jeszcze głośniejszy śmiech. Tym razem oprócz Voldemorta, na korytarzu stał również Lucjusz Malfoy, a zaraz za nim Bellatriks Lestrange.
-Tak zwracasz się do Czarnego Pana? - syknęła kobieta.
Wszyscy patrzyli na niego z pogardą i obrzydzeniem, aż w końcu z różdżki jego ojca trysnął strumień czerwonego światła.
-Crucio! - ryknął, a po chwili korytarz wypełnił przeraźliwy krzyk Dracona zmieszany z kolejną salwą śmiechu Śmierciożerców.
-Zróbcie ze mną co chcecie - wydyszał, gdy wreszcie zaklęcie przestało działać. -Ale jej pozwólcie żyć.
W jego wypowiedzi nie było już ani krzty buntu, jedynie tak dobrze znana mu rezygnacja. Błagał swojego ojca o litość dla kobiety, którą kochał. Poniżył się przed nim, przed Lordem Voldemortem i swoją ciotką. Wszystko, by tylko ją ochronić.
Przez chwilę w korytarzu panowała niczym niezmącona cisza.
-To na nic, Draco - mruknął w końcu Lucjusz Malfoy, kucając przy swoim synu z delikatnym uśmiechem. Ich twarze oświetlało jedynie blade światło bijące z jego różdżki. -Już za późno na jakiekolwiek prośby. Ona nie żyje, a ty wreszcie jesteś wolny - dodał, poklepując go po ramieniu.
  Mężczyzna zerwał się ze snu, czując kropelki potu na całym ciele. Członki jego ciała wciąż jeszcze były odrętwiałe ze strachu, gdy powoli docierało do niego, że wszystko, co przeżył przed chwilą, było tylko snem.
Hermiona.
  Nie było siły, która zatrzymałaby go w tej sali. Już dawno nie doświadczył tak realnego bólu, ponadto od czasu przegranej Lorda Voldemorta nie odczuwał również tak silnego uczucia strachu.
Czy Czarny Pan powrócił? Nie.To nie jego obawiał się we śnie. Niegdyś potężny, budzący podziw i szacunek, tym razem zdawał się być tylko figurką, pionkiem w grze Lucjusza Malfoya.
Draco nie był pewien, co sprawiało, że tak przerażającą wydała mu się postać jego ojca. Czy faktycznie stanowił on aż takie zagrożenie? Czy był on czarodziejem tak potężnym, że straż mogłaby okazać się niewystarczającą? A może to tylko słowa dotyczące śmierci Hermiony wstrząsnęły byłym Ślizgonem tak silnie, że wciąż czuł jeszcze odrętwienie w kończynach?
Biegł korytarzem, który tym razem nie był ani ciemny, ani pusty. Zapełniały go dziesiątki pielęgniarek, magomedyków, pacjentów i odwiedzających, co znacznie utrudniało szybkie dotarcie do schodów.
-Przepraszam. Przepraszam - powtarzał co chwilę, delikatnie usuwając kogoś ze swojej drogi. W jego słowach dało się słyszeć zdenerwowanie, które nasilało się z każdą ominiętą osobą. Gdy był już koło schodów, usłyszał krzyk dochodzący z niższego piętra. Jego serce na chwilę zwolniło tempo, by po chwili przyspieszyć dwukrotnie.
Nagle wszystko zaczęło zlewać się w jedno, a omijani ludzie przestali się liczyć. Mężczyzna zaczął rozpychać się łokciami, przebijając się przez chorych i ich bliskich schodzących po schodach. Dlaczego wszyscy jak jeden właśnie teraz zdecydowali się wyjść ze swoich sal i zażyć odrobiny ruchu?
Wreszcie udało mu się pokonać schody i dotrzeć do przyjaciół, wśród których panowało niemałe poruszenie.
-Dobrze wiem, że maczałeś w tym palce! - krzyczał Neville Longbottom.
-Neville, przestań, to nie…- zaczął Harry, jednak został zagłuszony przez donośny głos Archera.
-Jak śmiesz zwracać się w ten sposób do zastępcy Szefa Biura Aurorów? - ryknął Randalf, ruszając z impetem w kierunku magomedyka. -Odszczekaj to, zanim zrobię się nieprzyjemny - dodał, patrząc na niego z jakąś dziwną dzikością połyskującą w oczach.
Draco dostrzegł też, że Randalf Archer położył swoją dłoń na służbowym pokrowcu, w którym zapewne znajdowała się różdżka.
-Randy, Neville, uspokójcie się. - Harry na darmo próbował ostudzić atmosferę, stając pomiędzy dwojgiem skłóconych czarodziejów.
Kiedy kłótnia zdawała się zaostrzać, zamiast gasnąć i zdążać do porozumienia, Draco uznał, że czas dowiedzieć się, o co poszło.
-Czy ktoś może mi wyjaśnić, co tak właściwie się stało i dlaczego nikt nie pilnuje sali, w której leży moja żona? - krzyknął na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy obecni. Jego mina wyrażała srogi gniew, który z pewnością był ściśle związany z drugą częścią wypowiedzi.
To sprawiło, że wszyscy odruchowo spojrzeli na pustą część korytarza, w której powinna znajdować się straż postawiona przez Neville’a. W tym momencie nastała grobowa cisza, którą jako pierwszy przerwał przerażony Harry.
-Osłaniaj mnie - rzucił w kierunku Dracona, nie zwracając dłużej uwagi na kłócących się przyjaciół, po czym pędem ruszył w kierunku sali.
  Gdy byli już blisko drzwi, Auror zwolnił kroku. Ostrożnie zajrzał przez szybę, czując jak w jednej chwili cały świat zaczyna zwalniać i wirować.
Oto Lucjusz Malfoy stał przy łóżku Hermiony, patrząc na nią z szyderczym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Kobieta zaś była przytomna, choć wciąż jeszcze oszołomiona.
Harry bez zastanowienia pchnął drzwi, te jednak nie ustąpiły. Nie były zamknięte, ale coś blokowało je z drugiej strony.
-Depulso! - ryknął, a z jego różdżki trysnął strumień światła. Drzwi przesunęły się kawałek, tworząc niewielką szczelinę, w której mężczyzna dostrzegł dłoń jednego z nieprzytomnych strażników.
-Depulso! - tym razem do zaklęcia Harry’ego dołączył również Draco, po czym oboje pchnęli drzwi z całej siły, wpadając do sali.
Lucjusz przyglądał się tej scenie z kpiącym uśmieszkiem.
-Witam was, chłopcy - rzekł stonowanym głosem. -A już myślałem, że tylko ja wpadłem na pomysł odwiedzenia panny Granger.
Harry próbował wyczuć, jaki ruch ma zamiar zrobić jego przeciwnik, skoro wcale nie przejmował się ich obecnością. Ta pewność w jego głosie sprawiła, że Aurorowi zadrżało serce.
-Archer, zajmij się nimi! - krzyknął Malfoy w kierunku drzwi, zachowując przy tym niewzruszony wyraz twarzy.
Wtedy wszystko stało się jasne.
Harry Potter został zdradzony przez swoich przyjaciół, z którymi pracował na co dzień.
Aurorzy, jeden po drugim, pojawiali się w korytarzu, unikając wzroku swojego szefa.
Randalf Archer zdawał się być jednak zadowolony z sytuacji, w jakiej się znalazł. Miał bowiem możliwość przejęcia posady po wielkim Harrym Potterze, podczas gdy ten zostanie ogłoszony zdrajcą i niewartym knuta sługusem Lucjusza Malfoya.
-Thunder, poradzicie sobie? - spytał beznamiętnym tonem, wskazując głową na grupę czarodziejów stojących na korytarzu. Szczupła, ruda kobieta o przebiegłym spojrzeniu skinęła delikatnie głową, po czym Aurorzy zaczęli ciskać zaklęciami w zaskoczonych magomedyków, których ściągnęło tu zamieszanie.
Archer zaś wszedł do sali i uśmiechnął się z pogardą.
-To jak Harry? Będziemy walczyć, czy poddasz się z własnej woli? - rzekł na tyle głośno, by przekrzyczeć dźwięki dochodzące z korytarza.
-Ty zdrajco! - ryknął Harry, a z jego różdżki posypały się iskry.
Zaraz potem Randalf Archer rzucił pierwsze zaklęcie, jednak bladoróżowa smuga światła trafiła w łóżko stojące pod oknem.
Harry automatycznie zaczął odtwarzać w swojej głowie lata treningów w szkole Aurorów, by przypomnieć sobie o słabych stronach swojego przeciwnika. Randy zawsze był o krok przed nim, jeśli chodziło o atak. Rzucane przez niego zaklęcia były celniejsze i silniejsze, ale młody Archer, zaślepiony swoją potęgą, nie poszukiwał nowych rozwiązań. Korzystał ze stałego zestawu uroków, który mimo wszystko zawsze dawał mu pewne zwycięstwo. Jednak wszystkie te zwycięstwa w pojedynkach i cała moc, którą władał, nie dały mu upragnionej posady. Był o krok od spełnienia marzeń, gdy na jego drodze stanął Harry Potter. Czy była inna droga poza podstępem, aby z najwyższego urzędu w Biurze Aurorów ściągnąć człowieka, który uznawany był powszechnie za wybawcę czarodziejskiego świata?
Odpowiedź nasuwała się sama.
Myśl, Harry, czy faktycznie tylko sława dała ci upragnioną posadę? Czy faktycznie nie masz szans w pojedynku ze swoim zastępcą?
Czy lata zmagań z Voldemortem nie były wystarczającą szkołą życia?
Wreszcie, odbijając kolejne zaklęcie rzucone przez Archera, Harry przypomniał sobie, dlaczego pewnego dnia Randy przegrał ich wspólny, towarzyski pojedynek. Oczywiście tłumaczył się wtedy zmęczeniem i problemami rodzinnymi, które rzekomo nie pozwalały mu skupić się na walce, jednak Harry już wtedy wiedział, że słabym punktem jego przyjaciela jest szybki atak, a raczej obrona przed nim. Nie zdawał sobie jedynie sprawy, że kiedyś tą wiedzę przyjdzie mu jeszcze wykorzystać.
W jednej chwili z różdżki Harry’ego Pottera zaczęły tryskać zaklęcia jedno po drugim, różnokolorowe, słabsze, silniejsze, dogłębnie raniące, porażające, ogłuszające, wszystkie, które nadawały się do ataku i aktualnie przychodziły mu do głowy. Po drugiej serii starszy rangą Auror dostrzegł, że jego przeciwnik zaczyna chwiać się na nogach, a zaklęcia trafiają i ranią jego ciało, jednak Randy się nie poddawał. Jedno z zaklęć trafiło Harry’ego w przedramię, rozcinając skórę. Rana momentalnie zaczęła obficie krwawić, ale walka trwała i błędem byłoby choćby zerknięcie na skutki otrzymanego ciosu.


Hermiona przyglądała się tej scenie z niedowierzaniem, dostrzegając przy okazji, jak Draco staje pomiędzy bitwą dwóch Aurorów a jej łóżkiem, chcąc osłonić ją od ewentualnych rykoszetów. Miała ochotę powiedzieć mu, żeby się nią nie przejmował, żeby pomógł Harry’emu, a ona poradzi sobie sama, ale gdy wyciągnęła dłoń po różdżkę leżącą na stoliku obok, zrozumiała, że byłoby to jej najgorsze kłamstwo. Była zbyt słaba, by chwycić w dłoń cokolwiek, nie mówiąc już o rzucaniu zaklęć czy odbijaniu uroków. Poczuła się bezbronna i kompletnie niepotrzebna, a jej samopoczucie pogorszyła myśl, że całe to piekło zostało wywołane z jej powodu.
A potem pojawiło się w jej głowie jedno niepokojące pytanie.
Dlaczego właściwie Draco nie walczył?
Nie atakował, nie bronił się, ale patrzył w kierunku swojego ojca z niemym wyrzutem na twarzy. Co dziwniejsze również Lucjusz nie zdradzał najmniejszej ochoty na prowadzenie potyczki.
Dwaj mężczyźni przyglądali się sobie bez słowa, podczas gdy wokół nich trwała walka na śmierć i życie.
Wreszcie młodszy z nich powoli uniósł różdżkę, celując nią w swojego ojca, jednak zanim zdążył wypowiedzieć zaklęcie, salę wypełnił przerażający krzyk Archera.
Mężczyzna upadł na ziemię, łapiąc się odruchowo za lewe ucho, które właśnie stracił. Z boku jego głowy trysnęła krew, która momentalnie zalała mu twarz.
-Niech cię diabli, Potter - jęknął jeszcze, po czym wypuścił z dłoni różdżkę, wykładając się na podłodze i jęcząc z bólu. Krwawił tak jeszcze kilka chwil, po czym zamilkł i znieruchomiał. Wyglądało na to, że stracił przytomność.
Harry odetchnął z ulgą, podchodząc bliżej i na wszelki wypadek odsuwając różdżkę zdrajcy na bezpieczną odległość.
Na czole Wybrańca, oprócz starej blizny, widniały teraz świeże rany. Jego przedramiona krwawiły obficie, a on sam ledwo stał na nogach, dysząc ciężko.
Zwyciężył bitwę o swój honor, a teraz miał zamiar rozprawić się z Lucjuszem Malfoyem.
  Mężczyzna zrobił krok w przód i stanął tuż obok swojego przyjaciela, który nadal tkwił z różdżką wyciągniętą w kierunku swojego ojca.
-Zostaw to mnie, Harry - rzekł tonem, w którym dało się słyszeć nie tylko żal i gorycz, ale także wahanie.
-Draco, po prostu go aresztujmy - odpowiedział spokojnie Auror, odzyskując powoli zdrowy rozsądek. -Nie ma sensu, żebyś miał brukać się krwią własnego ojca.
-Najwyższy czas, by legenda stała się prawdą - wycedził Draco przez zęby, wspominając historię dotyczącą śmierci Lucjusza. Zacisnął oczy, próbując uciszyć walkę toczącą się w jego sercu. Nie mógł pojąć, skąd wzięła się w nim ta paląca niepewność
I wtedy w sali rozległ się cichy trzask, nieodłączny towarzysz teleportacji. Miejsce po Lucjuszu Malfoyu zostało puste, a rozterka jego syna zgasła i ustąpiła wyrzutom sumienia.
-Powinienem był go zabić - szepnął, opuszczając różdżkę. -Powinienem był, prawda, Harry?
Jednak Auror nie zdążył odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ po chwili wydarzyło się coś niezwykłego.
-Nie tak szybko, blondasku - usłyszeli mężczyźni, a ich oczom ponownie ukazał się ojciec Dracona, tym razem jednak w towarzystwie George’a Weasleya trzymającego swoją różdżkę tuż przy jego sercu.
-Co? Jak to? - bąkał zduszonym, zachrypniętym głosem Lucjusz, nie mogąc uwierzyć w to, czego dokonał rudzielec. Po jego szyderczym uśmiechu nie pozostał nawet ślad. Tym razem w całości zastąpiło go zdumienie zmieszane z… przerażeniem.
-Są rzeczy, których ty, dziadku, nie zdążysz już niestety pojąć - rzekł George, wolną ręką pociągając swojego więźnia za kosmyk włosów. -Trzeba było więcej czytać - szepnął mu wprost do ucha.
Właśnie na taki moment ocalały z bliźniaków czekał od zakończenia wojny. Czekał, aż dopadnie jednego ze Śmierciożerców i będzie miał całkowitą władzę nad jego życiem.
Wtedy, mając na łasce Lucjusza Malfoya, myślał jedynie o tym, by pomścić śmierć swojego ukochanego brata. Chciał z najwyższą czułością wyszeptać zaklęcie, które posłałoby jego przeciwnika na zawsze do piekła.
Jakże piękną byłaby chwila, w której w jego ramionach konałby jeden z zabójców Freda.
I już miał rozpoczynać egzekucję, gdy dostrzegł miny swoich przyjaciół, przyglądających się całej scenie z przerażeniem.
-George - zaczął niepewnie Harry. -Został już tylko on, możemy go aresztować.
Dłoń rudzielca niebezpiecznie zadrżała, a on sam przełknął głośno ślinę. W jego oczach błysnęły łzy. Jego spojrzenie padło na Dracona, a zaraz potem przeszło na leżącą za nim Hermionę.
-On chciał skrzywdzić Hermionę - jęknął, przyciskając swoją różdżkę mocniej do korpusu starszego Malfoya.
-Dlatego nie zasługuje na śmierć - odezwał się wreszcie Draco głosem kompletnie pozbawionym emocji.
Wszyscy obecni w sali zamarli, przyglądając się młodemu Malfoyowi i próbując zrozumieć, co właściwie mężczyzna ma na myśli.

-George, pozwól Harry’emu aresztować mojego ojca - rzekł tonem nie znoszącym sprzeciwu. -Niech gnije w więzieniu, myśląc o tym, jak wiele osób skrzywdził.

piątek, 25 lipca 2014

Rozdział XI Zanim zajdzie słońce.

No i mamy tytułowy rozdział. Cieszycie się? 
Jak zawsze z podziękowaniami dla Villemo za jej cudowne maile, które motywują mnie do działania.
Miłej lektury ;-)
------------------------------------------------

-Słyszeliście? - wrzasnął ktoś od strony wejścia do salonu. -Podobno Hermiona i Malfoy mają romans!
Po tych kilku słowach pokój wspólny Gryfonów wypełnił gwar, jak gdyby aportowała się tam cała klientela Trzech Mioteł.
-Co Ty chrzanisz! - warknął ktoś od strony kominka.
-Wiedziałam, że coś się kroi  - mruknęła Lavender Brown do Parvati Patil. -Już wtedy, kiedy zabrał ją z Wielkiej Sali, mówiąc, że była bójka. Pytałam później McGonagall, o co pobili się uczniowie, a ona zrobiła tylko zdziwioną minę i zaczęła coś narzekać na plotkujących uczniów w Hogwarcie.
-Dajcie spokój, Hermiona i Draco? - oburzyła się Wiktoria Frobisher. -To niedorzeczne, żeby wymyślać takie plotki po tym, jak walczyli ze sobą na wojnie. Przecież żadna dziewczyna nie związałaby się z własnym wrogiem!
Neville jednak nawet się nie poruszył, kiedy wszyscy inni próbowali przegadać jeden drugiego i w całkowitym chaosie wchodzili oraz wychodzili z pokoju, żeby roznosić lub zdobywać informacje. Wciąż siedział na sofie, wpatrując się w trzaskające płomienie.
Zaczął wspominać i analizować pierwsze dni po ostatecznym zakończeniu wojny. Zarówno Ginny, jak i Hermiona były w opłakanym stanie - obie załamane i wciąż jeszcze przerażone. Siedziały nieustannie przy sobie, wpatrując się nieobecnymi spojrzeniami w jeden punkt, którego nikt nie był w stanie zlokalizować. Nikt też nie dziwił się dla takiego stanu rzeczy, wszyscy przeżyli przecież to samo i każdy z nich na swój sposób przeżywał te wydarzenia wewnątrz siebie.
Kiedy jednak wracali do Hogwartu, wiele osób zdecydowało się wrócić do normalności. W szkole nie było ani jednej osoby, która wyszłaby z wojny bez straty kogoś bliskiego z rodziny, przyjaciół, dobrych znajomych. I ta właśnie wspólna strata dała im poczucie jedności, sprawiła, że uczniowie jeszcze ściślej zaczęli do siebie przylegać, zacieśniając więzy. Każdy z nich miał swoją własną metodę na zatarcie widma przeszłości, a wspierając się nawzajem, wszyscy razem mieli szansę odzyskać dawną radość życia.
Tylko Hermiona Granger jechała pociągiem Hogwart Express w całkowitej zadumie, stroniąc od towarzystwa, unikając swoich przyjaciół i jakiejkolwiek rozmowy. Neville wiedział, że straciła swoich rodziców, ale czy była na świecie osoba, która mogłaby lepiej zrozumieć jej sytuację? A jednak nawet jemu nie udało się jej pocieszyć, sprawić, żeby zaczęła normalnie funkcjonować.
Widział, jak dziewczyna smutno wpatruje się w swój talerz podczas rozpoczęcia roku. Jak siedzi sama w pokoju wspólnym i bacznie obserwuje płomienie w kominku, jakby oczekiwała, że nagle ktoś się w nich pojawi. I zauważył też, jak bardzo zmieniła się następnego dnia, kiedy Malfoy wyciągnął ją z Wielkiej Sali.
  Miał ochotę krzyknąć, że plotka o romansie tych dwojga to jedno wielkie kłamstwo. Nie zrobił tego jednak. Milczał, ponieważ wiedział dobrze, że to prawda.
Zrozumiał, że stało się coś strasznego.
Hermiona Granger pokochała Dracona Malfoya. Pokochała kogoś, kto nienawidził czarodziejów o nieczystej krwi. Neville był pewien, że ze strony Malfoya to jedynie chytra zagrywka. Nie miał pojęcia, co Ślizgon chciał przez to osiągnąć, ale jedno wiedział na pewno. Malfoy miał zamiar skrzywdzić jego przyjaciółkę, ale było za późno na to, by zrobić z tym cokolwiek.
  Nie winił jej, była młodą kobietą poszukującą miłości w swoim życiu. Miała prawo do popełnienia błędu. Winił Malfoya, bo znęcał się nad nią przez cały ten czas, kiedy uczyli się w jednej szkole, w czasie wojny stanął po stronie Śmierciożerców, a na sam koniec postanowił jeszcze doszczętnie zrujnować jej życie.
Tak bardzo chciałby ją ochronić. Przemówić jej do rozumu. Powiedzieć coś, co otworzyłoby jej oczy i pojęłaby, że to błąd. Gdyby tylko zdołał wyjaśnić jej, że nie należy ufać Ślizgonom.

  Postanowili podzielić się na warty, aby pilnować jej o każdej porze.
Nie robiło różnicy to, że w ciągu dnia po szpitalu kręciło się mnóstwo magomedyków, pielęgniarek i innych czarodziejów, którzy akurat odwiedzali bliskich. Kiedy Draco stwierdził, że jego ojciec zdolny jest do użycia Avady przy wielu świadkach, nikt nie zakwestionował jego słów. Wszyscy doskonale wiedzieli, że Lucjusz Malfoy w czasie wojny niemalże całkowicie stracił zdolność do racjonalnego myślenia. Od tamtego czasu wszędzie dostrzegał spiski i podstępy czające się na niego i jego rodzinę. Był gotów zrobić wszystko, aby chronić ich przed nieistniejącym złem, którego wcielenie od pewnego czasu widział w Hermionie Granger.
-Harry, pozwolisz, że będę pilnował jej w nocy, kiedy prawdopodobieństwo ataku jest największe? - spytał Draco, patrząc na przyjaciela błagalnym wzrokiem.
-Jasne - usłyszał w odpowiedzi, po czym uśmiechnął się blado i ruszył z powrotem w kierunku sali, w której leżała Hermiona. Chciał być przy niej, kiedy się obudzi, dopilnować, żeby niczego się nie bała.
Harry spojrzał niepewnie za odchodzącym przyjacielem, po czym rozejrzał się po pozostałych.
-Stanę na warcie z Malfoyem. Chciałbym abyś ty, Ginny, pilnowała jej od szóstej do czternastej. Ron, będziesz razem z nią, w porządku?
W odpowiedzi dwie rude głowy skinęły z pełnym zdecydowaniem.
-Poproszę Neville’a, żeby on i jego świta pilnowali jej po południu - powiedział bardziej do siebie niż do nich, po czym rozejrzał się po korytarzu.
-Gdzie do cholery jest Archer? - spytał, uświadamiając sobie, że magomedycy powinni być w szpitalu już kilka godzin temu. -Czy to naprawdę takie trudne zadanie, sprowadzić tu kilku czarodziejów z ich hoteli? Cholera jasna - warczał sam do siebie, opadając na krzesło.
  Nie było wątpliwości, że nerwy udzielały się każdemu, bo każdy na swój sposób martwił się przede wszystkim o zdrowie Hermiony. Do tego dochodził jeszcze problem Lucjusza Malfoya, który mógł zjawić się w Mungu w każdej chwili i rozpętać piekło na ziemi. Dodatkowo wszyscy byli wyczerpani, co tylko osłabiało ich siły.
-Harry - mężczyzna usłyszał cichy szept tuż przy swoim uchu.
Spojrzał w kierunku swojej żony, której oczy przepełnione były troską.
-Myślę, że ty i Draco powinniście się przespać. Kolejna noc może być naprawdę ciężka - powiedziała Ginny, a Ron wychylił się zza niej i skinął głową na znak, że jego młodsza siostra ma rację.
Harry myślał nad tym chwilę, po czym podjął decyzję.
-Na pewno sobie poradzicie? - spytał niepewnie.
-Gdyby coś było nie tak, wyślę ci patronusa - szepnęła kobieta, całując go delikatnie w policzek.
-W porządku - powiedział, po czym wstał i ruszył w kierunku sali.
  Przy drzwiach siedziało czterech mężczyzn, których Harry widział po raz pierwszy w życiu. Domyślił się, że pełnią oni straż z polecenia Neville’a, ale nie był pewien, czy może im ufać. Czyżby zaczynał wpadać w paranoję?
Zawahał się na chwilę, widząc przez szybkę Dracona przyciskającego do ust dłoń swojej żony.
Wreszcie postanowił zapukać. Zobaczył, jak siedzący przy łóżku mężczyzna podnosi głowę i patrzy wprost na niego. Po chwili skinął mu głową, dając znak, że może wejść.
  Sala była obszerna, ale mimo swojej przestrzeni okropnie przytłaczająca. A może to przez ponure chmury snujące się za brudnym oknem? Może gdyby do pomieszczenia wpadało trochę więcej promieni słonecznych, to widok ten nie nasilałby w odwiedzających uczucia niepokoju?
Cztery metalowe łóżka, ustawione w tej szarej scenerii równolegle pod ścianą, przypominały wystrój rodem z horroru. A może z horroru pochodziły?
Podczas wojny sale te wypełnione były przecież rannymi, których układano dosłownie wszędzie. Tak, w powietrzu wciąż dało się wyczuć tamten strach, smutek, cierpienie i… śmierć.
Harry zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien poprosić o przeniesienie Hermiony w jakieś inne, przyjemniejsze miejsce. Stwierdził jednak, że kobieta wyśmiałaby go, słysząc, że w ogóle się nad tym zastanawiał. Powiedziałaby pewnie, że dopóki ma Dracona blisko siebie, wszystko jest w porządku.
  Mężczyzna westchnął cicho, podchodząc do jedynego zajętego łóżka.
-Malfoy, przykro mi, ale nie możesz siedzieć tu bez przerwy. Musimy odpocząć - powiedział, kładąc mu rękę na ramieniu.
Blondyn uniósł wzrok, żeby spojrzeć przyjacielowi w twarz. Nadal nie puszczał dłoni swojej żony.
-Zostanę tu z nią jeszcze trochę - powiedział, przypominając przy tym dziecko błagające swoich rodziców, żeby pozwolili mu pobawić się jeszcze trochę na podwórku. By nacieszyć się dniem, zanim zajdzie słońce.
-Chodź, nie marudź, kupię ci za to lizaka. - Harry postarał się o lekki ton i uśmiechnął się delikatnie. -Musisz się wyspać, żeby mieć siłę na noc.
Draco westchnął cicho.
-Daj mi dwie minuty - poprosił.
-W porządku, zaczekam na korytarzu.

Siedział chwilę w bezruchu, wpatrując się w swoją żonę. Po chwili usłyszał cichy odgłos zamykanych drzwi i z jego oczu popłynęły łzy.
-Nie zostawiaj mnie tu, skarbie. Nie poradzę sobie bez ciebie - mówił głosem pełnym bezsilności. -Musisz być silna, żeby wszystko było dobrze. Słyszysz? Zawalczmy jeszcze raz, ten ostatni raz.
Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, po czym szepnął kilka słów na pożegnanie, odłożył jej dłoń z powrotem na pościel i wyszedł z sali, przy drzwiach zerkając na nią po raz ostatni.
  Harry dostrzegł ślady łez na jego policzkach, ale nie skomentował tego. Nie było po co.
-Chodź. Piętro wyżej przygotowali dla nas pustą salę, żebyśmy mogli się przespać.
  Gdy dwaj mężczyźni się oddalili, Ginny i Ron zajęli miejsca na ławce obok straży. Co pewien czas zaglądali do pokoju, sprawdzając, czy przypadkiem Hermiona się nie obudziła. Kobieta jednak nadal leżała w tej samej pozycji, blada, z sińcami wokół oczu i włosami rozsypanymi po całej poduszce.
Przez całą wartę nic się nie wydarzyło, poza tym, że około godziny dwunastej nastąpiła zmiana strażników. Ci, którzy przyszli, nie byli już tak posępni i małomówni, przeciwnie, bezustannie żartowali, choć ich śmiech ograniczał się do cichego chichotu niosącego się łagodnie po korytarzu.
Ginny pomyślała w pewnym momencie, że być może to nawet lepiej. Obecność tych czterech mężczyzn pozwoliła jej na chwilę oderwać się od ponurych myśli, a ich wygłupy wlewały w serca swego rodzaju pogodę, której z pewnością potrzebowali.
-Proszę pani, pani się nie martwi - rzekł jeden z nich, widząc, że kobieta wpatruje się w okienko, przez które widać było Hermionę. -My tutaj nie takie przypadki mieliśmy, a wszyscy wychodzili o własnych siłach. Jeden nawet Avadą oberwał rykoszetem, na szczęście zaklęcie w drodze osłabło do tego stopnia, że chłopaka udało się odratować. Nie martwi się pani, naprawdę.
  Te słowa podziałały na nią w dziwny sposób. To nie było to bezsilne “będzie dobrze”, które mówi się, gdy już nic innego nie przychodzi do głowy, gdy można liczyć jedynie na cud. To było zapewnienie człowieka, który niejedno już widział i niejedno przeżył, a jednak był przekonany, że magomedycy ze wszystkim sobie poradzą.
-Oby miał pan rację - rzekła z lekkim uśmiechem i usiadła z powrotem obok Rona.
Piętnaście minut przed godziną drugą na korytarzu pojawił się Neville Longbottom oraz George Weasley.
-Słyszałem, że potrzebny wam potężny czarodziej, więc oto jestem - powiedział George z charakterystycznym dla niego uśmieszkiem rozjaśniającym wszystko dookoła.
  Po wojnie ocalały bliźniak zmienił się nie do poznania. Choć wciąż lubił dowcipkować i rozbawiać wszystkich ludzi, którzy aktualnie znajdowali się w pobliżu, postanowił również udoskonalić techniki magiczne, zwłaszcza, jeśli chodziło o obronę przed czarną magią. Śmierć jego ukochanego brata była bolesnym ciosem, ale w imię zasady “co cię nie zabije, to cię wzmocni”, mężczyzna faktycznie stał się jednym z najpotężniejszych czarodziejów żyjących w magicznym Londynie. Wiedział doskonale, że jeszcze kiedyś przyjdzie mu bronić ukochanej osoby przed złymi mocami i teraz ta chwila nadeszła. Wreszcie mógł wykorzystać magię w tym celu, w jakim się jej uczył. By, jak sam wielokrotnie mawiał, “skopać tyłek Śmierciożercy”.
  George wziął Ginny w ramiona, przytulając ją zupełnie tak, jak za dawnych czasów. Jakby ona znów miała jedenaście lat, a on był tym z braci, który pragnie ochronić ją przed całym złem tego świata, które w czasach Hogwartu nie oznaczało nic innego, jak tylko uczniów domu Salazara Slytherina.
-Trzymasz się? - spytał opiekuńczym tonem, na co ona pokiwała głową z delikatnym uśmiechem.
-Idźcie coś zjeść i odpocząć. Myślę, że spacer po ogrodzie dobrze wam zrobi - rzekł Neville opiekuńczym tonem, którym zwykł mawiać do swoich przyjaciół. -Nie chcę was straszyć, ale czuję, że ta noc będzie ciężka dla nas wszystkich.
-Co masz na myśli? - spytała zaniepokojona Ginny, próbując wyczytać coś z oczu magomedyka. Sama doskonale wiedziała, że Lucjusz Malfoy prawdopodobnie nie każde czekać na siebie zbyt długo, a jednak słowa Neville'a wzbudziły w niej nowe pokłady złych przeczuć.
-Archer wciąż nie przyprowadził tu tych rzekomo sprowadzonych uzdrowicieli, wiecie, co to może oznaczać? - spytał, a odpowiedź nadeszła zza jego pleców.
-Że to nie takie proste, jak ci się wydaje, Longbottom - Randalf Archer zdawał się być nieco urażony tym, że ktoś mówi na jego temat podczas jego nieobecności. Zwłaszcza, że najwidoczniej rzucano w jego kierunku jakieś oskarżenia. -Sam kiedyś spróbuj zebrać do kupy ludzi z całego świata i wyjaśnij każdemu z osobna, czego od niego oczekujesz. Zobaczymy, jak szybko się z tym uwiniesz.
Neville nie odpowiedział na tą zaczepkę, a jedynie rozejrzał się po korytarzu, próbując ustalić, gdzie też podziali się rzeczeni uzdrowiciele.
-Gdzie oni są? -spytał zdezorientowany.
-Przygotowują się do zabiegów - odparł Archer, patrząc krzywo na swojego rozmówcę. -Najlepiej będzie, jeśli do nich pójdziesz i powiesz, jak wygląda sytuacja. Chętnie zastąpię cię na warcie - dodał z kpiącym uśmieszkiem.
-Zaraz wracam - rzucił Neville przez ramię i ruszył w kierunku schodów.
-Wy też już możecie iść. - Randalf Archer nie prosił i nie doradzał. On wydawał rozkazy, jak na wysoko postawionego Aurora przystało. Nie robił wyjątku nawet wtedy, gdy zwracał się do żony swojego szefa, który był jednocześnie jego najlepszym przyjacielem.

---
Wiem, że urywam w dziwnym momencie, ale inaczej rozdział wyszedłby śmiertelnie długi, a nie chciałam was zanudzać.



poniedziałek, 14 lipca 2014

Rozdział X Tamtego wieczora.

Udało mi się napisać ten rozdział dziś rano przed wyjściem do pracy. Wybaczcie, jeśli znajdziecie jakiś rażący błąd (najlepiej napiszcie mi o tym w komentarzu lub mailu, żebym mogła poprawić), ale bardzo chciałam jak najszybciej pójść dalej z historią. Prawdopodobnie czekają nas już tylko dwa rozdziały + ewentualny epilog, a potem no cóż... Rozstaniemy się na jakiś czas. 
Miłej lektury :-)

---------------
             Tej niedzieli zrezygnowali z przechadzki ze względu na chmurzące się niebo. Zapowiadało się na ulewę, a Draco za nic w świecie nie chciał ryzykować zdrowia swojej ukochanej oraz dziecka – na wypadek, gdyby Hermionie udało się zajść w ciążę, ale jeszcze o tym nie wiedzieli. Kobieta uważała, że jej ukochany wpada w paranoję, ale doskonale to rozumiała. Nie tylko on marzył o tym, by lekarz w końcu przyniósł im jakąś dobrą wiadomość.
             Leżała na kolanach swojego ukochanego i rozmyślała, obserwując, jak twarz Dracona ściąga się i rozluźnia co kilka przeczytanych zdań.
             Zastanawiała się nad tym, jak wyglądałby ich ślub.
Kto zaprowadziłby ją do ołtarza? Rodzice nie pamiętali nawet jej imienia, a Artur Weasley, który dzielnie próbował zastępować jej ojca tuż po wojnie, prawdopodobnie nienawidził jej teraz za skrzywdzenie Rona. Miał do tego pełne prawo, rozumiała to doskonale. Więc może Harry?
Ale czy nie wyglądałoby to dziwnie, gdyby do ołtarza odprowadzał ją mężczyzna w jej wieku? Wyglądaliby raczej jak para młoda, to byłoby głupie.
Czy naprawdę nie miała już nikogo, kto byłby w stanie wypełnić taką rolę na jej ślubie?
Zadając sobie to pytanie, doszła do tej straszliwej prawdy, o której na co dzień wolała po prostu nie myśleć. Oprócz Dracona i Harry'ego nie miała tak naprawdę nikogo.
Nie miała przyjaciółek, które byłyby jej druhnami, nie miała teściów, którzy płakaliby ze szczęścia na przysiędze małżeńskiej. Nie miała rodziny i przyjaciół, których mogłaby zaprosić na wesele.
             Tęskniła za normalnością, za takim zwyczajnym szczęściem, którym cieszą się zwykli ludzie.
Z wielu powodów marzyła o dziecku, o które wciąż się starali. Wynikało to ze zwykłego instynktu macierzyńskiego, oczywiście, ale oprócz tego zdawała sobie sprawę, że ta mała istota byłaby jakąś pieczęcią dla ich związku, zapewnieniem jednej strony dla drugiej, że to, co jest pomiędzy nimi, nie rozpadnie się w jednej chwiejnej chwili.
Było też jeszcze coś.
Dziecko dałoby im szansę stworzenia normalnej, szczęśliwej rodziny oraz byłoby pięknym owocem tego, o co walczyli przez te wszystkie lata. Byłoby namacalnym dowodem potęgi ich miłości.
-Hermiona? - głos Dracona wyrwał ją z zamyślenia. -Ty płaczesz?
             Dopiero po tych słowach uświadomiła sobie, że faktycznie po jej policzkach zaczęły płynąć łzy. W jednej chwili poczuła się kompletnie bezsilna, zupełnie tak, jakby dopiero teraz odczuła cios zadany jej przed laty przez ludzką nienawiść.
Momentalnie ukryła swoją twarz, przytulając się do brzucha swojego męża, a on po chwili poczuł, jak jego koszulka zaczyna nasiąkać gorącymi łzami.
-Skarbie... - szepnął, czule głaszcząc ją po głowie.
-Draco – pisnęła, próbując ukryć się jeszcze bardziej. -Draco, przepraszam.

             Co to ma znaczyć do cholery?
Jak to „nie ma takiego numeru”? W jaki sposób ktoś mógł usunąć numer telefonu z dnia na dzień?
Przecież to kompletnie nie trzymało się kupy.
Jeff próbował poskładać wszystko w jedną logiczną całość, jednak im dłużej się nad tym zastanawiał, tym łatwiej było mu dostrzec, że owa „całość” nie ma w sobie nic logicznego.
             Pewnego dnia dzwoni do niego telefon, a facet w słuchawce chce jak najszybciej spotkać się, by obgadać szczegóły jego misji. Spotykają się w ciemnym zaułku, facet wydaje się nienawidzić go całym sercem, jednak zleca mu uwiedzenie Natalie Studfield, obiecując gruby szmal za wykonanie zadania.
Zleceniodawca bez problemu załatwia u samego ordynatora szpitala zezwolenie na zabawę w lekarza, po czym zostaje on przedstawiony pani Studfield jako jej psycholog. Dostaje na wyłączność wielki dom i drogi samochód, przy czym słyszy tylko jedną przestrogę: „Nie spieprz tego”.
Natalie okazuje się być wspaniałą kobietą, która próbowała popełnić samobójstwo po tym, jak jej mąż tak po prostu odszedł do innej. Później szybko zaczyna normalnie funkcjonować, coraz częściej się uśmiecha, sprawia wrażenie osoby o silnym charakterze, którego nic nie jest w stanie złamać. Jak więc rozstanie z mężem mogło doprowadzić ją do targnięcia się na własne życie?
I dalej znikąd pojawia się para przyjaciół Natalie, którzy koniecznie chcą zabrać ją ze sobą do Anglii, choć w najtrudniejszym czasie nikt nawet do niej nie zajrzał.
Dziewczyna decyduje się zostać z nim w Kanadzie, jednak gdy dochodzi do zbliżenia pomiędzy nimi, ona nagle znika, a zamiast niej w swoim mieszkaniu znajduje on zapłatę za wykonanie zadania. Skąd jego zleceniodawca wiedział o tym, co wydarzyło się w nocy i dlaczego Natalie zniknęła? Czy to ona poinformowała tamtego faceta o powodzeniu misji?
Po kobiecie nie ma śladu, tak samo jak po numerze dwadzieścia jeden.
Ślad się urywa. Zupełnie tak, jakby podążać tropem kogoś, kto teleportuje się nagle na środku pustyni.
-Gdzie jesteś? - spytał Jeff sam siebie, wpatrując się w ekran telefonu. -Gdzie jesteś, do cholery?! - krzyknął, rzucając komórką o ścianę.

-Co tak właściwie się stało? - pytał dyżurny magomedyk, gdy w pośpiechu kierowali się do sali, w której już leżała nieprzytomna kobieta.
-Lecieli samolotem, nagle ona zbladła i po chwili straciła przytomność. Jeden z pasażerów mówi, że w Kanadzie wykryto u niej guza mózgu. Każdy poważniejszy impuls nerwowy prowadzi do zasłabnięcia, z tego co wiemy z dnia na dzień jest coraz gorzej – streściła idąca za nim pielęgniarka.
-I nie podjęli żadnego leczenia? - spytał zdziwiony uzdrowiciel, kręcąc głową z niedowierzaniem.
-Podobno to była jej decyzja, nowotwór wykryto, gdy straciła przytomność w czasie podejmowania próby samobójczej – tłumaczyła cierpliwie, niemalże biegnąc już za coraz to przyspieszającym mężczyzną.
             Wpadli do sali, gdzie dookoła łóżka biegało kilka pielęgniarek przygotowujących potrzebne eliksiry.
Chwilę później mężczyzna stanął jak wryty, przyglądając się leżącej na łóżku kobiecie.
-Przepraszam, czy ja pomyliłem sale? - spytał, odrywając na chwilę wzrok od nieprzytomnej Hermiony Granger i przenosząc go na stojącą obok pielęgniarkę.
Kobieta zmarszczyła brwi, próbując dojść do tego, o co uzdrowicielowi chodzi, ten jednak machnął jedynie ręką, dając znać, by nie odpowiadała.
-Merlinie... - szepnął, dotykając delikatnie bladego policzka dziewczyny. -Co się stało? - spytał sam siebie, a wszystkie pielęgniarki na chwilę zamarły, przyglądając się tej dziwnej scenie. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie mężczyzny, by wszystkie jak jedno zaczęły poruszać się jeszcze szybciej niż dotychczas.
-Gdzie jest Harry Potter? - spytał pielęgniarki, która przyprowadziła go do sali.
-Ostatnio widziałam go przy wejściu do holu – odpowiedziała niczym żołnierz na służbie i tak też wyprostowała się, oczekując na dalsze rozkazy.
Rozkaz jednak nie padł, ponieważ magomedyk w mgnieniu oka wypadł na korytarz.
-Harry, co to wszystko ma znaczyć? - zawołał, gdy tylko dostrzegł siedzących na korytarzu przyjaciół. -Co się stało? - spytał, ledwo panując nad głosem.
-Neville... - zaczął mężczyzna, chcąc opowiedzieć mu o wszystkim, jednak dostrzegł, że uzdrowiciel i tak go już nie słucha, bowiem jego wzrok padł na siedzącego pod ścianą, skulonego Dracona Malfoya.
-Czy to jego wina? - spytał przez zęby, wskazując na blondyna.
-Neville uspokój się, to długa historia – jęknęła Ginny -i nie, to nie wina Malfoya – dodała po chwili. Słowa te rozluźniły nieco atmosferę, jednak na twarzy Longbottoma wciąż widniał znajomy Harry'emu cień nienawiści.
             Ze wszystkich przyjaciół, którzy sprzeciwiali się związkowi Hermiony i Dracona, Neville był tym najbardziej zaciętym i nieustępliwym. Nawet wtedy, gdy Harry zdołał przekonać Ginny i Rona, że walka z ich uczuciem jest zabijaniem miłości samej w sobie, Neville wciąż pozostawał nieugięty, twierdząc, że Malfoy prędzej czy później skrzywdzi jego przyjaciółkę. W pewnym momencie pani Weasley stwierdziła, że łatwiej byłoby przekonać do tego związku samego Lucjusza Malfoya, niż tego niegdyś nieśmiałego i zagubionego chłopca, który dziś próbował ochronić wszystkich swoich przyjaciół przed całym złem tego świata.
-Co z nią? - spytał w końcu Harry, odprowadzając Neville'a na bok i próbując tym samym na chwilę oderwać go od wszystkich morderczych myśli, które właśnie rodziły się w jego głowie.
-W zasadzie nie wiem nic ponadto, co wiecie wy. Słyszałem coś o jakichś uzdrowicielach z zagranicy, to prawda? - szepnął niemalże konspiracyjnie.
-Kiedy dowiedziałem się, że Hermiona jest ciężko chora, posłałem po kogoś, kto zajmował się już takimi przypadkami. Z tego co wiem, większość z nich jest już w Londynie. Archer miał ich tu sprowadzić w ciągu najbliższej godziny.
-W porządku, w takim razie chyba nic więcej nie mogę zrobić, sami wiecie, że my raczej nie zajmujemy się takimi przypadkami. - Neville zdawał się być coraz bardziej przytłoczony przez własną bezsilność, dlatego też co chwilę odwracał się w kierunku pozostałych osób, łypiąc niebezpiecznie na Malfoya.
-W zasadzie to jest coś, co możesz i musisz zrobić, Neville. – Wypowiadając te słowa, Harry zdawał się być jeszcze poważniejszy niż przed chwilą. -Lucjusz Malfoy żyje i prawdopodobnie będzie próbował dostać się na oddział.
Po tych słowach całe poczucie bezradności upłynęło z serca mężczyzny, ustępując miejsca gorącej nienawiści, niezachwianej odwadze i całkowitemu oddaniu sprawie.
-Możesz na mnie liczyć – powiedział z pełnym przekonaniem, a Harry dostrzegł błysk dzikości w jego oczach. To wystarczyło, by miał pewność, że Hermiona będzie bezpieczna. -W takim razie idę przygotować salę – dodał jeszcze i odszedł pospiesznym krokiem.
             Harry natomiast wrócił do przyjaciół, przyglądając się im ze zmartwioną miną.
-Draco, możemy się przejść? - spytał łagodnym tonem, zerkając porozumiewawczo w kierunku swojej żony.
Malfoy uniósł głowę, odkrywając przed nimi załzawioną twarz. To był najpiękniejszy dowód na to, że mężczyzna faktycznie kochał Hermionę do szaleństwa. Ginny nie wytrzymała tego widoku i mimowolnie zakryła usta dłonią, a z jej oczu popłynęły dwie wielkie łzy.
Harry podał mu rękę, pomagając wstać i po chwili obaj ruszyli w kierunku schodów.

-Trzymasz się? - spytał, gdy wyszli na zewnątrz.
-A wyglądam, jakbym się trzymał? - Draco spojrzał na przyjaciela załzawionymi, przekrwionymi oczami, do białości zaciskając wargi.
Harry doskonale to rozumiał. Wiedział, że gdyby coś stało się Ginny, wyglądałby tak samo lub jeszcze gorzej.
-Wiesz, nadal nie mogę darować sobie tego, że nie przekonałem ich wcześniej. Że wasz wyjazd był konieczny do tego, żeby ludzie zrozumieli, czym jest wasz związek – wyznał Harry, gdy zdołał wreszcie zapanować nad swoim głosem. -Gdybyście zostali...
-Przestań, Potter – przerwał mu Draco. -To bez znaczenia, co myśleli o nas inni. Nie przed nimi uciekaliśmy, tylko przed moim ojcem – rzekł z goryczą. -A on i tak nas znalazł – dodał, kręcąc głową z niedowierzaniem.
-Myślisz, że tutaj też trafi? - spytał Harry, zerkając ukradkiem na przyjaciela.
Być może liczył na to, że usłyszy przeczącą odpowiedź, może szukał czegoś, co dałoby mu choć cień nadziei.
-Oczywiście – mruknął Malfoy, a jego głos nagle zaczął się umacniać. -Przyjdzie tu i będzie próbował ją skrzywdzić. A wtedy go zabiję – dodał z całkowitą pewnością siebie, zaciskając przy tym zęby. -Tacy ludzie jak on nigdy nie odpuszczają i jest tylko jeden sposób, żeby się ich pozbyć.
-Obawiam się, że to może nie być takie proste – Harry zdawał się pogrążać w swoich najczarniejszych myślach. -Jeśli Lucjusz tu trafi, to z pewnością nie bez czyjejś pomocy. A jeśli ma wśród nas swoich ludzi... Będziemy musieli walczyć.
Po tych słowach na chwilę zapadła cisza. Obaj mężczyźni wpatrywali się w ciemność, próbując dostrzec w niej niewidzialnych wrogów.
-Nie wiem jak wy, ale ja... - zaczął Draco, ale przyjaciel nie dał mu dokończyć.
-Znasz nas, Malfoy. Nikt z nas nie stchórzy, gdy przyjdzie nam bronić Hermiony.
-Pod warunkiem, że co niektórzy nie zechcą zgładzić mnie razem z moim ojcem – mruknął posępnie blondyn.
-Chodzi ci o Neville'a? O to nie musisz się martwić, przekona się do ciebie, gdy tylko Hermiona się obudzi. Masz to jak banku – mówiąc to, Harry poklepał przyjaciela po ramieniu, próbując dodać mu otuchy. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, z jakim problemem boryka się Draco. Ile lat musi jeszcze minąć, by ludzie w końcu zapomnieli o jego pochodzeniu i przeszłości, a zaczęli dostrzegać to, ile zrobił dla swojej żony? Kiedy w końcu magiczny świat oderwie od niego łatkę podłego Ślizgona?
             Usiedli na kamiennym murku otaczającym pięknie kwitnący skalniak. Po czarnym niebie wiatr przegarniał ciemne obłoki zapowiadające deszcz. Od czasu do czasu odsłaniały one kilka błyszczących gwiazd lub sierpowaty księżyc osadzony wysoko nad budynkiem szpitala.
-Tamtego wieczora, gdy powiedziałem jej o wszystkim, była taka sama pogoda. Też było tak cholernie szaro i ponuro, zupełnie jakby świat już wtedy wiedział, że robię coś głupiego, co zniszczy jej życie – powiedział spokojnie Draco, wpatrując się we własne buty wyłaniające się z mroku.
-Nie oceniaj tego poprzez pryzmat ostatnich wydarzeń – pocieszał go Harry. -Dobrze wiesz, że Hermiona jest przy tobie szczęśliwa, nawet wtedy, kiedy jest ciężko. Wydaje ci się, że popełniłeś błąd, przyznając się jej do swoich uczuć, bo zapoczątkowałeś coś, co pociągnęło za sobą szereg przeróżnych sytuacji. Raz było wam lepiej, a raz gorzej, ale jestem pewien, że gdyby ona mogła cofnąć czas i zmienić coś tamtej nocy, to co najwyżej przedłużyłaby wasz pierwszy pocałunek.
Na te słowa blondyn uśmiechnął się pod nosem.
-Opowiadała ci o wszystkim? - spytał, kręcąc głową z niedowierzaniem.
-Nie, ale o tym akurat chyba milion razy – przyznał Harry, również się uśmiechając. -Byłem jedyną osobą, która chciała o tym słuchać, ale myślę, że kiedy nadarzy się okazja, reszta też dowie się wszystkiego ze szczegółami.



---------------------
Czy mi się wydaje, czy wyszłam z wprawy?