To już (chyba) przedostatni rozdział mojego opowiadania.
Piszę "chyba", bo nie jestem pewna, czy uda mi się zmieścić wszystko w następnym rozdziale, ale najwyżej wyjdzie śmiertelnie długi jak i ten tutaj.
Pracowałam nad nim sporo czasu, ale i tak nie jestem zadowolona z efektu. Muszę więcej ćwiczyć.
Jak zawsze z podziękowaniami dla Villemo, wiedzcie, że bez niej nie napisałabym tego opowiadania do końca. Zginęłabym przygnieciona swoimi problemami.
Tak przy okazji, jeśli ktoś jeszcze nie zna twórczości tej dziewczyny, a poszukuje opowiadania dramione z prawdziwego zdarzenia, to polecam zajrzeć tutaj.
Tymczasem miłej lektury.
---------------------------------------
Krzyk. Przerażający krzyk, który rozpoznałby wszędzie.
Hermiona wołała o pomoc.
Musiał znaleźć się przy niej jak najszybciej, ale wokół panowała straszliwa ciemność.
Czy zdoła dostać się do sali, nim będzie za późno?
Zaczął biec, potykając się co chwilę o napotkane na drodze przeszkody, aż wreszcie dotarł do drzwi. Rozejrzał się na boki, usiłując przedrzeć się wzrokiem przez gąszcz ciemności.
To było na nic, jego oczy nie dostrzegały niczego, żadnego jasnego punktu, więc rzucił się w mrok, biegnąc na oślep.
Korytarz zdawał się nie mieć końca, był pusty i jednocześnie jakby nieskończony w swej nicości. Wreszcie jednak na samym końcu zamajaczyło blade światło. Światło, które nęciło i kusiło, przyciągało swoją jasnością, zachęcało do szybszego biegu. Draco czuł doskonale, że tam, w tej jasności, będzie mu lżej. Będzie mógł biec jeszcze szybciej, ale przede wszystkim pewniej.
Gdzieś w oddali pojawił się kolejny krzyk brutalnie rozdzierający ciszę.
Mężczyzna chciał przyspieszyć, ale poczuł, że jego nogi stają się coraz cięższe, a on sam robi się coraz bardziej zmęczony. Miał ochotę upaść na ziemię i już nigdy z niej nie wstać. W końcu uświadomił sobie, że nie da rady, nie dobiegnie na czas, a nawet jeśli zdoła… Jak ma walczyć ze swoim ojcem w stanie skrajnego wyczerpania?
Właśnie wtedy zatrzymał się, zdając sobie sprawę z czegoś jeszcze bardziej przerażającego.
Zapomniał swojej różdżki. Zostawił ją w sali, w której spał.
Co robić? Zawrócić się i szukać jej w ciemności, czy próbować biec dalej do Hermiony i spróbować ochronić ją własnym ciałem?
Stał tak chwilę w kompletnym osłupieniu, zastanawiając się, co ma zrobić, gdy usłyszał za sobą drwiący śmiech. Śmiech, który zamroził krew w jego żyłach.
-Coś się stało, Draco? - usłyszał jadowity głos Lorda Voldemorta.
Jego przedramię znowu zaczęło piec. Piekło coraz mocniej, zniewalając go i ściągając powoli na podłogę.
-Ty… - wysyczał mężczyzna, ściskając swój nadgarstek i zwijając się z bólu. -Co jej zrobiłeś? - krzyknął z rozpaczą na całe gardło, a jego słowa odbiły się głośnym echem.
W odpowiedzi do jego uszu doszedł kolejny, jeszcze głośniejszy śmiech. Tym razem oprócz Voldemorta, na korytarzu stał również Lucjusz Malfoy, a zaraz za nim Bellatriks Lestrange.
-Tak zwracasz się do Czarnego Pana? - syknęła kobieta.
Wszyscy patrzyli na niego z pogardą i obrzydzeniem, aż w końcu z różdżki jego ojca trysnął strumień czerwonego światła.
-Crucio! - ryknął, a po chwili korytarz wypełnił przeraźliwy krzyk Dracona zmieszany z kolejną salwą śmiechu Śmierciożerców.
-Zróbcie ze mną co chcecie - wydyszał, gdy wreszcie zaklęcie przestało działać. -Ale jej pozwólcie żyć.
W jego wypowiedzi nie było już ani krzty buntu, jedynie tak dobrze znana mu rezygnacja. Błagał swojego ojca o litość dla kobiety, którą kochał. Poniżył się przed nim, przed Lordem Voldemortem i swoją ciotką. Wszystko, by tylko ją ochronić.
Przez chwilę w korytarzu panowała niczym niezmącona cisza.
-To na nic, Draco - mruknął w końcu Lucjusz Malfoy, kucając przy swoim synu z delikatnym uśmiechem. Ich twarze oświetlało jedynie blade światło bijące z jego różdżki. -Już za późno na jakiekolwiek prośby. Ona nie żyje, a ty wreszcie jesteś wolny - dodał, poklepując go po ramieniu.
Mężczyzna zerwał się ze snu, czując kropelki potu na całym ciele. Członki jego ciała wciąż jeszcze były odrętwiałe ze strachu, gdy powoli docierało do niego, że wszystko, co przeżył przed chwilą, było tylko snem.
Hermiona.
Nie było siły, która zatrzymałaby go w tej sali. Już dawno nie doświadczył tak realnego bólu, ponadto od czasu przegranej Lorda Voldemorta nie odczuwał również tak silnego uczucia strachu.
Czy Czarny Pan powrócił? Nie.To nie jego obawiał się we śnie. Niegdyś potężny, budzący podziw i szacunek, tym razem zdawał się być tylko figurką, pionkiem w grze Lucjusza Malfoya.
Draco nie był pewien, co sprawiało, że tak przerażającą wydała mu się postać jego ojca. Czy faktycznie stanowił on aż takie zagrożenie? Czy był on czarodziejem tak potężnym, że straż mogłaby okazać się niewystarczającą? A może to tylko słowa dotyczące śmierci Hermiony wstrząsnęły byłym Ślizgonem tak silnie, że wciąż czuł jeszcze odrętwienie w kończynach?
Biegł korytarzem, który tym razem nie był ani ciemny, ani pusty. Zapełniały go dziesiątki pielęgniarek, magomedyków, pacjentów i odwiedzających, co znacznie utrudniało szybkie dotarcie do schodów.
-Przepraszam. Przepraszam - powtarzał co chwilę, delikatnie usuwając kogoś ze swojej drogi. W jego słowach dało się słyszeć zdenerwowanie, które nasilało się z każdą ominiętą osobą. Gdy był już koło schodów, usłyszał krzyk dochodzący z niższego piętra. Jego serce na chwilę zwolniło tempo, by po chwili przyspieszyć dwukrotnie.
Nagle wszystko zaczęło zlewać się w jedno, a omijani ludzie przestali się liczyć. Mężczyzna zaczął rozpychać się łokciami, przebijając się przez chorych i ich bliskich schodzących po schodach. Dlaczego wszyscy jak jeden właśnie teraz zdecydowali się wyjść ze swoich sal i zażyć odrobiny ruchu?
Wreszcie udało mu się pokonać schody i dotrzeć do przyjaciół, wśród których panowało niemałe poruszenie.
-Dobrze wiem, że maczałeś w tym palce! - krzyczał Neville Longbottom.
-Neville, przestań, to nie…- zaczął Harry, jednak został zagłuszony przez donośny głos Archera.
-Jak śmiesz zwracać się w ten sposób do zastępcy Szefa Biura Aurorów? - ryknął Randalf, ruszając z impetem w kierunku magomedyka. -Odszczekaj to, zanim zrobię się nieprzyjemny - dodał, patrząc na niego z jakąś dziwną dzikością połyskującą w oczach.
Draco dostrzegł też, że Randalf Archer położył swoją dłoń na służbowym pokrowcu, w którym zapewne znajdowała się różdżka.
-Randy, Neville, uspokójcie się. - Harry na darmo próbował ostudzić atmosferę, stając pomiędzy dwojgiem skłóconych czarodziejów.
Kiedy kłótnia zdawała się zaostrzać, zamiast gasnąć i zdążać do porozumienia, Draco uznał, że czas dowiedzieć się, o co poszło.
-Czy ktoś może mi wyjaśnić, co tak właściwie się stało i dlaczego nikt nie pilnuje sali, w której leży moja żona? - krzyknął na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy obecni. Jego mina wyrażała srogi gniew, który z pewnością był ściśle związany z drugą częścią wypowiedzi.
To sprawiło, że wszyscy odruchowo spojrzeli na pustą część korytarza, w której powinna znajdować się straż postawiona przez Neville’a. W tym momencie nastała grobowa cisza, którą jako pierwszy przerwał przerażony Harry.
-Osłaniaj mnie - rzucił w kierunku Dracona, nie zwracając dłużej uwagi na kłócących się przyjaciół, po czym pędem ruszył w kierunku sali.
Gdy byli już blisko drzwi, Auror zwolnił kroku. Ostrożnie zajrzał przez szybę, czując jak w jednej chwili cały świat zaczyna zwalniać i wirować.
Oto Lucjusz Malfoy stał przy łóżku Hermiony, patrząc na nią z szyderczym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Kobieta zaś była przytomna, choć wciąż jeszcze oszołomiona.
Harry bez zastanowienia pchnął drzwi, te jednak nie ustąpiły. Nie były zamknięte, ale coś blokowało je z drugiej strony.
-Depulso! - ryknął, a z jego różdżki trysnął strumień światła. Drzwi przesunęły się kawałek, tworząc niewielką szczelinę, w której mężczyzna dostrzegł dłoń jednego z nieprzytomnych strażników.
-Depulso! - tym razem do zaklęcia Harry’ego dołączył również Draco, po czym oboje pchnęli drzwi z całej siły, wpadając do sali.
Lucjusz przyglądał się tej scenie z kpiącym uśmieszkiem.
-Witam was, chłopcy - rzekł stonowanym głosem. -A już myślałem, że tylko ja wpadłem na pomysł odwiedzenia panny Granger.
Harry próbował wyczuć, jaki ruch ma zamiar zrobić jego przeciwnik, skoro wcale nie przejmował się ich obecnością. Ta pewność w jego głosie sprawiła, że Aurorowi zadrżało serce.
-Archer, zajmij się nimi! - krzyknął Malfoy w kierunku drzwi, zachowując przy tym niewzruszony wyraz twarzy.
Wtedy wszystko stało się jasne.
Harry Potter został zdradzony przez swoich przyjaciół, z którymi pracował na co dzień.
Aurorzy, jeden po drugim, pojawiali się w korytarzu, unikając wzroku swojego szefa.
Randalf Archer zdawał się być jednak zadowolony z sytuacji, w jakiej się znalazł. Miał bowiem możliwość przejęcia posady po wielkim Harrym Potterze, podczas gdy ten zostanie ogłoszony zdrajcą i niewartym knuta sługusem Lucjusza Malfoya.
-Thunder, poradzicie sobie? - spytał beznamiętnym tonem, wskazując głową na grupę czarodziejów stojących na korytarzu. Szczupła, ruda kobieta o przebiegłym spojrzeniu skinęła delikatnie głową, po czym Aurorzy zaczęli ciskać zaklęciami w zaskoczonych magomedyków, których ściągnęło tu zamieszanie.
Archer zaś wszedł do sali i uśmiechnął się z pogardą.
-To jak Harry? Będziemy walczyć, czy poddasz się z własnej woli? - rzekł na tyle głośno, by przekrzyczeć dźwięki dochodzące z korytarza.
-Ty zdrajco! - ryknął Harry, a z jego różdżki posypały się iskry.
Zaraz potem Randalf Archer rzucił pierwsze zaklęcie, jednak bladoróżowa smuga światła trafiła w łóżko stojące pod oknem.
Harry automatycznie zaczął odtwarzać w swojej głowie lata treningów w szkole Aurorów, by przypomnieć sobie o słabych stronach swojego przeciwnika. Randy zawsze był o krok przed nim, jeśli chodziło o atak. Rzucane przez niego zaklęcia były celniejsze i silniejsze, ale młody Archer, zaślepiony swoją potęgą, nie poszukiwał nowych rozwiązań. Korzystał ze stałego zestawu uroków, który mimo wszystko zawsze dawał mu pewne zwycięstwo. Jednak wszystkie te zwycięstwa w pojedynkach i cała moc, którą władał, nie dały mu upragnionej posady. Był o krok od spełnienia marzeń, gdy na jego drodze stanął Harry Potter. Czy była inna droga poza podstępem, aby z najwyższego urzędu w Biurze Aurorów ściągnąć człowieka, który uznawany był powszechnie za wybawcę czarodziejskiego świata?
Odpowiedź nasuwała się sama.
Myśl, Harry, czy faktycznie tylko sława dała ci upragnioną posadę? Czy faktycznie nie masz szans w pojedynku ze swoim zastępcą?
Czy lata zmagań z Voldemortem nie były wystarczającą szkołą życia?
Wreszcie, odbijając kolejne zaklęcie rzucone przez Archera, Harry przypomniał sobie, dlaczego pewnego dnia Randy przegrał ich wspólny, towarzyski pojedynek. Oczywiście tłumaczył się wtedy zmęczeniem i problemami rodzinnymi, które rzekomo nie pozwalały mu skupić się na walce, jednak Harry już wtedy wiedział, że słabym punktem jego przyjaciela jest szybki atak, a raczej obrona przed nim. Nie zdawał sobie jedynie sprawy, że kiedyś tą wiedzę przyjdzie mu jeszcze wykorzystać.
W jednej chwili z różdżki Harry’ego Pottera zaczęły tryskać zaklęcia jedno po drugim, różnokolorowe, słabsze, silniejsze, dogłębnie raniące, porażające, ogłuszające, wszystkie, które nadawały się do ataku i aktualnie przychodziły mu do głowy. Po drugiej serii starszy rangą Auror dostrzegł, że jego przeciwnik zaczyna chwiać się na nogach, a zaklęcia trafiają i ranią jego ciało, jednak Randy się nie poddawał. Jedno z zaklęć trafiło Harry’ego w przedramię, rozcinając skórę. Rana momentalnie zaczęła obficie krwawić, ale walka trwała i błędem byłoby choćby zerknięcie na skutki otrzymanego ciosu.
Hermiona przyglądała się tej scenie z niedowierzaniem, dostrzegając przy okazji, jak Draco staje pomiędzy bitwą dwóch Aurorów a jej łóżkiem, chcąc osłonić ją od ewentualnych rykoszetów. Miała ochotę powiedzieć mu, żeby się nią nie przejmował, żeby pomógł Harry’emu, a ona poradzi sobie sama, ale gdy wyciągnęła dłoń po różdżkę leżącą na stoliku obok, zrozumiała, że byłoby to jej najgorsze kłamstwo. Była zbyt słaba, by chwycić w dłoń cokolwiek, nie mówiąc już o rzucaniu zaklęć czy odbijaniu uroków. Poczuła się bezbronna i kompletnie niepotrzebna, a jej samopoczucie pogorszyła myśl, że całe to piekło zostało wywołane z jej powodu.
A potem pojawiło się w jej głowie jedno niepokojące pytanie.
Dlaczego właściwie Draco nie walczył?
Nie atakował, nie bronił się, ale patrzył w kierunku swojego ojca z niemym wyrzutem na twarzy. Co dziwniejsze również Lucjusz nie zdradzał najmniejszej ochoty na prowadzenie potyczki.
Dwaj mężczyźni przyglądali się sobie bez słowa, podczas gdy wokół nich trwała walka na śmierć i życie.
Wreszcie młodszy z nich powoli uniósł różdżkę, celując nią w swojego ojca, jednak zanim zdążył wypowiedzieć zaklęcie, salę wypełnił przerażający krzyk Archera.
Mężczyzna upadł na ziemię, łapiąc się odruchowo za lewe ucho, które właśnie stracił. Z boku jego głowy trysnęła krew, która momentalnie zalała mu twarz.
-Niech cię diabli, Potter - jęknął jeszcze, po czym wypuścił z dłoni różdżkę, wykładając się na podłodze i jęcząc z bólu. Krwawił tak jeszcze kilka chwil, po czym zamilkł i znieruchomiał. Wyglądało na to, że stracił przytomność.
Harry odetchnął z ulgą, podchodząc bliżej i na wszelki wypadek odsuwając różdżkę zdrajcy na bezpieczną odległość.
Na czole Wybrańca, oprócz starej blizny, widniały teraz świeże rany. Jego przedramiona krwawiły obficie, a on sam ledwo stał na nogach, dysząc ciężko.
Zwyciężył bitwę o swój honor, a teraz miał zamiar rozprawić się z Lucjuszem Malfoyem.
Mężczyzna zrobił krok w przód i stanął tuż obok swojego przyjaciela, który nadal tkwił z różdżką wyciągniętą w kierunku swojego ojca.
-Zostaw to mnie, Harry - rzekł tonem, w którym dało się słyszeć nie tylko żal i gorycz, ale także wahanie.
-Draco, po prostu go aresztujmy - odpowiedział spokojnie Auror, odzyskując powoli zdrowy rozsądek. -Nie ma sensu, żebyś miał brukać się krwią własnego ojca.
-Najwyższy czas, by legenda stała się prawdą - wycedził Draco przez zęby, wspominając historię dotyczącą śmierci Lucjusza. Zacisnął oczy, próbując uciszyć walkę toczącą się w jego sercu. Nie mógł pojąć, skąd wzięła się w nim ta paląca niepewność
I wtedy w sali rozległ się cichy trzask, nieodłączny towarzysz teleportacji. Miejsce po Lucjuszu Malfoyu zostało puste, a rozterka jego syna zgasła i ustąpiła wyrzutom sumienia.
-Powinienem był go zabić - szepnął, opuszczając różdżkę. -Powinienem był, prawda, Harry?
Jednak Auror nie zdążył odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ po chwili wydarzyło się coś niezwykłego.
-Nie tak szybko, blondasku - usłyszeli mężczyźni, a ich oczom ponownie ukazał się ojciec Dracona, tym razem jednak w towarzystwie George’a Weasleya trzymającego swoją różdżkę tuż przy jego sercu.
-Co? Jak to? - bąkał zduszonym, zachrypniętym głosem Lucjusz, nie mogąc uwierzyć w to, czego dokonał rudzielec. Po jego szyderczym uśmiechu nie pozostał nawet ślad. Tym razem w całości zastąpiło go zdumienie zmieszane z… przerażeniem.
-Są rzeczy, których ty, dziadku, nie zdążysz już niestety pojąć - rzekł George, wolną ręką pociągając swojego więźnia za kosmyk włosów. -Trzeba było więcej czytać - szepnął mu wprost do ucha.
Właśnie na taki moment ocalały z bliźniaków czekał od zakończenia wojny. Czekał, aż dopadnie jednego ze Śmierciożerców i będzie miał całkowitą władzę nad jego życiem.
Wtedy, mając na łasce Lucjusza Malfoya, myślał jedynie o tym, by pomścić śmierć swojego ukochanego brata. Chciał z najwyższą czułością wyszeptać zaklęcie, które posłałoby jego przeciwnika na zawsze do piekła.
Jakże piękną byłaby chwila, w której w jego ramionach konałby jeden z zabójców Freda.
I już miał rozpoczynać egzekucję, gdy dostrzegł miny swoich przyjaciół, przyglądających się całej scenie z przerażeniem.
-George - zaczął niepewnie Harry. -Został już tylko on, możemy go aresztować.
Dłoń rudzielca niebezpiecznie zadrżała, a on sam przełknął głośno ślinę. W jego oczach błysnęły łzy. Jego spojrzenie padło na Dracona, a zaraz potem przeszło na leżącą za nim Hermionę.
-On chciał skrzywdzić Hermionę - jęknął, przyciskając swoją różdżkę mocniej do korpusu starszego Malfoya.
-Dlatego nie zasługuje na śmierć - odezwał się wreszcie Draco głosem kompletnie pozbawionym emocji.
Wszyscy obecni w sali zamarli, przyglądając się młodemu Malfoyowi i próbując zrozumieć, co właściwie mężczyzna ma na myśli.
-George, pozwól Harry’emu aresztować mojego ojca - rzekł tonem nie znoszącym sprzeciwu. -Niech gnije w więzieniu, myśląc o tym, jak wiele osób skrzywdził.